Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/319

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

do sieni. Ucałował milcząc dzieci, począł się spiesznie ubierać.
— Żeby w zadymkę drogi nie zgubić! — zatroskał się Barcikowski.
— Nie! Znam ją!
Filip przeprowadził go jeszcze na ganek i rzekł do furmana:
— Jedźno lepiej na Przeklęty Młyn, bo błotami zabłądzisz, a tam trakt pewny i widny!
— Stoi jeszcze ten młyn? — spytał Wacław.
— Przecie ma nas wszystkich przetrwać! — odparł, śmiejąc się, Filip.
Obok woźnicy na koźle siedział drugi chłop.
— Ktoś ty? — mruknął Wacław.
— To panie ten posłaniec! — odparł woźnica. — Wziąłem go dla bezpieczeństwa. Zadymka się zrywa.
— No, ruszaj. Bądź zdrów Filipie!
— Szczęśliwej ci drogi.
Konie ruszyły, zabrzęczały janczarki, mignęły oświetlone okna i doleciały stłumione dźwięki fortepianu i zapadli w noc, w ciszę, w biel śniegu, który sypał z nieba i leciał kłębami, gnany wiatrem.
Wacław otulił się szubą, zgarbił i siedział nieruchomy, wkrótce brzęk dzwonków zlał się z ciszą, nie dochodził uszu, sunęli bez szelestu, tylko wicher chwilami wył i gwizdał.
Chłopi milczeli także, przez uszanowanie dla pana. Droga była jeszcze pewna, sadzona, hrabska droga.
Wacław oczy zamknął. Różnokolorowe kręgi latały mu za powiekami, w głowie szumiało, jakby szedł pod wodę i tonął. Nie wiedział, ile czasu to trwało, gdy otworzył oczy,