Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/320

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ujrzał przed sobą chaos szarobiały wirujących płatków.
— To śmierć swe kwiaty otrząsa! — pomyślał — Niedaleko jest!
Byli już w zupełnej pustce piasków i błot.
— Daleko jeszcze do młyna? — spytał.
— Chyba już blizko. Mało co poznać można za śniegiem.
— Za godzinę będziemy w domu! — dodał chłop.
Wacław się poruszył, czegoś szukał w kieszeni.
Potem znowu siedział nieruchomy, wypatrując oczami młyna w tumanie.
I nagle zaczerniło coś z boku, konie zapadły w zaspę, zwolniły kroku, młyn rósł, olbrzymiał, wydawał się przeraźliwie wielki.
Wicher zajęczał w około szkieletu, uderzył w śmigi, chłopi się obejrzeli trwożnie i nagle rozległ się wystrzał, konie się porwały zestraszone.
— Co to! Trzymaj! — krzyknął posłaniec.
— Jezus Marya, to pan! Stój, stój!
Osadził furman konie, zeskoczyli obadwa
Wacław się w tył przechylił, szuba się rozsunęła, charczał i drgał.
Trwało to kilka sekund, potem całkiem opadł, zwisł za sanki, ręce odrzucił i znieruchomiał. Tedy zobaczyli, że z boku buchała krew, a na śnieg z martwej ręki wypadł rewolwer.
— Chryste, zabił się! — jęknął furman.
— Już i doszedł! — dodał szeptem chłop.
— Co robić? Wracać?
— Czego? Do domu go wieźmy! Niedaleko!
Tu się obejrzał, skamieniał.