Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/316

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— O, ty zaczniesz koncert! — roześmiał się Filip, gładząc chłopca po czuprynie zjeżonej!
Obiad się skończył — przeszli do saloniku. Filip wyszedł do gospodarstwa. Muszka została w jadalni, stary Barcikowski zakrzątnął się około kominka, żeby rozpalić znicz na cały długi wieczór, dzieci się rozpierzchły.
Wacław i Jadwisia zostali sami, chwilę milczeli, wreszcie ona położyła mu ręku na ramieniu i rzekła:
— Bardzo ci źle! Pozostań z nami.
Drgnął i coś jakby jęk wyrwało mu z piersi.
— Wszystko już pomszczone na mnie. Com podeptał — to mnie zmiażdżyło. Nie mam nic! nic!
— Nas masz.
— Was! — przeszedł ręką po twarzy. — Mam waszą litość i tegom się ani spodziewał, ani wart. Tylko myślę, żem przecierpiał dość, aby mi nawet matka i babka darowały — Zapóźno! Kresu wyglądam — śmierci!
— Nic ci tam nie zostało?
— Nic i nikt! Sam jestem, ja i ból!
— Zostań z nami. My ci nic nie pamiętamy.
— Ale ja pamiętam. Patrząc na was i pomimo dobroci waszej wiem, że obcy wam jestem, obcy tu i obcy tam. Dziękuję wam, za te chwile ostatnie, za serce litościwe. Szczęśliwi jesteście, to powinno mi być pociechą. A jednak jaki ból, jaki ból! Jaka pustka.
Osunął się w fotel, przechylił ku niej, pocałował w rękę i szepnął:
— A pomimo bólu, chciałbym jeszcze przed śmiercią pieśni te posłyszeć, te pieśni nasze dziecinne! Mój Boże!