Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/317

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zakrył twarz rękami.
— Żeby sekundę zapomnieć o tamtem!
Jadwisia wstała, poszła do fortepianu, otworzyła go i poczęła grać jakąś pieśń Moniuszki. Mrok wczesnego zimowego wieczoru zalewał pokój. Lokaj rozpalił na kominie, cicho wszedł stary Barcikowski, zanim wśliznęła się Dziunia, umieściła się u kolan dziadka i słuchała w skupieniu.
Stary pykał z długiej fajki i gładził pieszczotliwie główkę dziewczynki. W jadalni zapalono lampę i przez otwarte drzwi widać było Muszkę rozmawiającą z Filipem. Droczyli się wesoło ze sobą, serdecznie do siebie uśmiechnięci.
Wacław wpatrywał się w ten obraz smutnemi, znękanemi oczami paryasa.
Wtem wniesiono lampę i jednocześnie odwołano Filipa. Wyszedł i wrócił po chwili.
— Jest do ciebie posłaniec z Gródka! — rzekł wahającym głosem.
— Do mnie? — zadziwił się Wacław. — Cóż się tam stało?
— Żona twoja przyjechała i przysłała po ciebie.
— Żona moja! — drgnął i śmiertelnie pobladł.
Jadwisia przestała grać. Czar prysnął, wracała rzeczywistość życia.
Chwilę siedział Wacław, jak skamieniały, potem spojrzał w około, dziwne miał spojrzenie i dziwny głos, gdy wymówił:
— A no, to muszę jechać tam!
— Przecie nie na noc! Śnieg zaczyna padać i zadymka się zrywa — rzekł Filip.
— To właśnie dobrze! Każ zaprzęgać. Im