Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/314

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nikt nie uczył, ale przecie jest w gimnazyum pop, pastor i ksiądz. To i jest trzy bogi.
— Jest jeszcze czwarty bóg — i ty będziesz jego kapelanem. Dowie się zaraz o tem inspektor. Popatrzał na mnie, jak wilk i siedziałem za to cztery godziny w klasie. Chcieli wypędzić z gimnazyum. Odtąd mnie kapelanem nazwali. Oho — teraz już mam rozum, ale tego księdza już niema — wygryźliśmy go. To był taki Judasz.
— Kazik, nie masz decydować o starszych, zawołała Muszka.
— Ja nie decyduję — ale toć cała Warszawa wie, jaki on był. Ciocia powie...
— Ciocia milczy — i tobie radzę to uczynić.
Kazik umilkł na sekundę, ale oczy mu zabłysły, trącił Dziunię łokciem i szepnął:
— Na zdrajcę plunąć nie wolno! Skończenie świata.
— Musisz mieć ciągły niepokój o to gimnazyum? — spytał Wacław Jadwisi.
— Ja mam kłopot, a oni koszt. Przecie Filip musi się opłacać, bo inaczej chłopcyby i roku nie skończyli, promocyi nie dostali.
— Czekamy tylko, żeby szanowny Kazio nabrał rozumu i potrafił się zaopiekować Sewerem. Wtedy wyślemy ich za granicę! — rzekła Muszka. Ale jak brat uważa z tej adegdoty, do rozumu jeszcze daleko.
Kazio poczerwieniał.
— To, mamusiu, było we wstępnej klasie! zaprotestował.
— Bądź takim samym i w siódmej!