Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/313

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

No, no. Póki zostaniesz Joanną Ditre, idźno i zwołaj ojca i chłopców na obiad.
Dziewczynka wyszła, Wacław zaczął rozpytywać siostrę o jej życie i prace, i dowiedział się, że Warszawa, kraj cały, tysiące, miliony ludzi pracowały niestrudzenie, kształciły lud, utrzymywały ducha narodu, język, wiarę — tradycyę w całej czystości i sile. Byli bohaterowie, bojownicy, ofiary, męczeństwa, ale idea trwała, rosła, rozwijała się. Parę razy, słuchając mowy Jadwisi, stary Barcikowski niespokojnie oczami wskazał córce Wacława, który słuchał bardzo uważnie, z widocznem zajęciem. Ale Jadwisia, zawsze zapalona, prawiła gorączkowo, ogarnięta swą ideą, na nic nie pomna. Hałaśliwe wejście chłopców i Filipa przerwało dopiero rozmowę. Zaraz też ruszono do jadalni.
— Miałeś mi opowiedzieć, za co cię nazwano kapelanem? — zagadnął Wacław przy obiedzie Kazika, który naprzeciwko niego siedział.
— To było tak: Jeszczem wtedy był głupi, nie wiedziałem, co wolno mówić, a co nie. Wyrywa ksiądz Markowskiego — ile jest Bogów — ja mu podpowiadam: — trzech — więc on mówi: trzech. Którzy są? — pyta ksiądz: niby nic — ja znowu podpowiadam: ruski, polski i niemiecki. Ksiądz posłyszał, czerwony się zrobił. Barcikowski, tu do mnie — woła. — Wychodzę.
— Kazik! — upomniała Muszka.
Ale chłopak się rozpędził, nie uważał.
— Tyś podpowiadał Markowskiemu?
— Ja!
— Kto cię tego nauczył?