Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/310

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nie dokończył, bo w tej chwili wszedł stary Barcikowski, wołając:
— Chodźcież do pokoju. Trzymacie chorego w zimnie — i przywitał uprzejmie gościa.
Chłopcy opadli znowu ojca i pozostali w sieni.
— Ręczę, że go wyciągną na lód i będzie się z nimi bawił w śnieżki! — uśmiechnęła się Muszka, wprowadzając gościa do saloniku.
Jakoż Filip się nie zjawił, a stary zaczął zrzędzić.
— To niesłyszana rzecz, żeby stary chłop był taki ślamazarny dla dzieci. Toć te chłopaki, traktują go, jak kolegę.
— Szczęśliwy i on i oni! A bratowa wszystkimi rządzi. Najwyższa instancya Rada państwa!
— O nie! Ja jestem, co najwyżej rzeczywistym radcą stanu i sędzią zarazem. Muszę słuchać zwierzeń, skarg i rozsądzać często spory. Nikt nie uwierzy ile w tych głowach się pali i kotłuje myśli. Z konieczności swego obowiązku muszę utrzymywać powagę. Ojciec jest dla nich za słaby, Filip zupełnie zawojowany, Jadwisia niepoprawna entuzyastka, musi ktoś mieć grozę, boby się rozpasały smarkacze ze szczętem.
— A bywają wyroki i kary?
— Rzadko. Bywał karany Kazik, zanim mu nie wmówiłam, że musi szanować Dziunię, bo starsza i opiekować się Sewerem, bo młodszy. Wziął tedy chłopak na ambicyę, i jest spokój. Z Dziunią nie było kłopotu, jest marzycielka, jak Jadwisia, zajęta wierszami i bajkami — nie chodzi po świecie. A mały ma so-