Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/311

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bie zapowiedziane, że ojca tu kiedyś zastąpi, i taki bąk, przejęty jest swem powołaniem.
— Co tam gadać! — wtrącił stary Barcikowski. — Udały się dzieci. Będzie z nich i Bogu i ludziom pociecha.
Wacław głowę spuścił. Zrozumiała Muszka, że jakąś serdeczną ranę zadraśnięto. Chciała zmienić temat rozmowy, ale nie wiedziała o czem mówić. Tyle było drażliwych tematów, a tak sobie byli obcy.
— Przyprowadzę Jadwisię — rzekła i wyszła.
Mężczyźni zaczęli mówić o hrabiowskiej rodzinie, o stanowisku Filipa, stary się nim szczycił, jak swojem dziełem.
— W rodzinie za głupiego uchodził, ja jeden się na nim poznałem i oto wyszedł na człowieka. Pewnie, że są na świecie wyższe stanowiska i świetniejsze karyery, ale spytać go, czy do nich tęskni, czy chciałby zmiany?
Tu się stary obejrzał, że w tej pochwale była jakby krytyka dla gościa, więc się niezgrabnie poprawił:
— Każdemu Bóg daje wedle sił i zasługi.
A w duchu klął: że też z takim to człowiek nie wie, z czem się odezwać, żeby mu bolączki jakiej nie zaczepić.
Weszła w tej chwili Jadwisia z Dziunią i Muszką.
Wacław nie widział siostry kilkanaście lat, wiedział, że jest najbardziej nieprzejednaną i że ani go przywita. Była sekunda, że się oczami spotkali bez słowa i ruchu.
Ona była szczupła i siwa, a jednak młodem życiem i zapałem świeciły jej oczy, on był ruiną — starcem.