Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/309

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie podjudzał, to więcej od ciebie nie proszę — rzekła, grożąc mu palcem:
Uśmiechnęli się do siebie tak serdecznie, jakby się wczoraj pobrali. Wacławowi ścisnęło się serce. A w tem chłopaki wpadli — obaj w bluzach szkolnych — ze dworu, czerwoni od mrozu i rzucili się do ojca, nie zważając na gościa.
— Tatku, proszę z nami na lód. Powozimy tatka saneczkami, a za to nam tatko da po obiedzie kuca.
— Cicho! Przywitajcie stryja, urwisze! — zawołała Muszka.
Chłopcy natychmiast oprzytomnieli. Ujrzał Wacław przed sobą dwie twarzyczki śmiejące, dwie pary sprytnych oczu, patrzące ciekawie. Starszy szusnął nogami i pytająco na matkę spojrzał, młodszy trącił ojca i rzekł:
— Dlaczego ten stryj taki stary?
— Pocałujże w rękę i nie hałasować, bo stryj nie zdrów — zakomenderowała Muszka.
Wacław ucałował chłopców i wtedy starszy się odezwał:
— To my, mamusiu, wcale do pokoju nie będziemy zaglądać chyba, bo jakże w domu nie hałasować? Człowiek w gimnazyum tyle się namilczy, że wytrzymać nie może.
— Ale owszem, hałasujcie! — rzekł z uśmiechem Wacław. — Zabawię się, na was patrząc. Jakże ci na imię, zuchu?
— Kazimierz Barcikowski. W klasie mnie nazywają Kapelan, ale nie w oczy, bo tłukę, jak posłyszę.
— I dlaczegóż ciebie tak przezwali?
— To było raz za religię...