Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/296

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Stary się uśmiechnął.
— Bodaj to nowe sitko na kołeczku! — rzekł żartobliwie. — Co do zięcia, to raczy pan hrabia z nim samym kwestyę załatwić. Chłop już szpakowaty, a zawsze ja za niego decyduję. Niech się ośmieli, i raz sam sobą rozporządzi. A co do mnie — to etat mój się zmaże, żadnych pieniędzy brać nie chcę, a do śmierci siedzieć i radzić będę. Toć za pięćdziesiąt lat służby wart jestem zostać bezpłatnym przyjacielem.
— Ależ, panie Kazimierzu, pan mnie nie zrozumiał! — zawołał zmieszany hrabia.
— Owszem. Pan hrabia dał mi dowód, że wierzy w jednego oficyalistę, który nie kradł i dlatego chce mu starość zabezpieczyć. Ale tak nie jest. Kraść, tom nie kradł, alem przecie zebrał kapitalik. Miałem piętnaście tysięcy razem z żoninym posagiem. Połowę pożarł Gródek, ale połowa została. Procent wystarczy, żebym dzieciom nie był ciężarem, a po śmierci, jeszcze troje wnuków będzie miało o co ręce zaczepić w pracy na życie. Taki tedy jestem zasobny, i nic mi nie potrzeba. Tylko poproszę pana hrabiego o świadectwo służby — z pieczęcią i podpisem. Nie miałem w rodzie głośnych ludzi, ani w papierach nie mamy świetnych nadań i dyplomów. Zostawię wnukom po sobie dokument. Na ile kogo stać!
— Panie Kazimierzu, panie Kazimierzu! — zaczął wzruszony hrabia, i zamiast słów, objął go, i ucałował.
Wreszcie popłakali się starzy i zaczęli gadać poufnie o rodzinnych stosunkach, strapieniach i nadziejach, jak dwóch przyjaciół.