Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/295

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.



XII.

W Ładyniu stary Barcikowski od kilku lat zupełnie na Filipa abdykował.
Skorzystał z bytności starego hrabiego pewnej jesieni na palowaniu i poprosił o dymisyę.
— Zdarłem się już, jak stara miotła — mówił — pięćdziesiąt lat, jakem na służbę stanął, czas spocząć. Dziękuję panu hrabiemu za chleb, zdrowy był, mnie żywił i córkę, a wreszcie zięcia i wnuki, gdy ich własny brat wygonił z ziemi. Teraz już nie zdołam na chleb zarobić, pójdę za piec do dzieci, wnuki niańczyć.
— Bój się pan Boga! Tak mówicie, jakbyście stąd wynosić się mieli. Przecie pana zięć zostanie na pana miejscu, a raczej wszystko będzie po staremu.
— Zięć za mnie dotąd pracował. Jak bąka palnął, na mój rachunek szło, a pan hrabia staremu darował, a teraz ja emeryt, a on niech robi, co chce i pan hrabia uczyni, co wola.
— Ależ ja nie puszczę żadnego z was, za nic! Nie chcę zmian najmniejszych. Tylko, jeśli pan naprawdę nie czuje się na siłach do pracy — proszę pozostać doradcą zięcia. Pański etat pozostanie bez zmiany, a zięciowi pana podwyższę pensyę o tysiąc rubli.