Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/297

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Przyszlij mi pan zięcia — polecił hrabia, gdy się pożegnali.
Filip na wieść, co go czeka, zupełnie rezon stracił. Bał się, jak ognia, pałacu i audyencyi u chlebodawcy i dotąd prawie go nie znał.
— Mógł też ojciec sam za mnie rozmówić się! Co ja tam będę gadał — mruknął.
— A tak! Z sąsiadami gada za ciebie Muszka, z hrabią ja. Czy ci nie wstyd, być takim dzikim.
— Byleby za mnie nikt nie pracował. Bez gadania się obejdę.
— Niemasz co się upierać. Przebierz się, marsz! Ja od dziś jestem na emeryturze!
Mrucząc, Filip się ubrał i poszedł jak na ścięcie. Hrabia widocznie czekał na niego, bo bez meldowania wprowadził go kamerdyner do gabinetu.
Hrabia powitał go bardzo uprzejmie, podał rękę, prosił siedzieć. Żeby Filip był przebiegły, toby pomyślał, że snać bardzo jest magnatowi potrzebny, kiedy go tak honoruje.
Tak rzecz pojąwszy, starałby się chwilę i położenie wyzyskać na swą materyalną korzyść. Ale Filip myślał tylko, żeby prędzej wizytę odbyć, i nie palnąć jakiego bąka w rozmowie. Siedział tedy na brzegu krzesła, miął czapkę w ręku i czekał, jak uczeń egzaminu.
— Mam nadzieję, panie Barcikowski, że pan zechce pozostać w Ładyniu na miejscu swego teścia? — spytał uprzejmie hrabia.
— Chyba dam rady! — odparł po namyśle.
— Przybędzie panu roboty i stosownie do tego będzie pan pobierał wynagrodzenie wyższe o tysiąc rubli.