Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/288

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

że mnie wysłuchał i ciebie tu doprowadził — uroczyście wyrzekła.
— Sofronia, zapal lampę i zostaw nas samych.
Baba spełniła rozkaz i wtedy Wacław przystąpił do łóżka.
— Cóż to wam? jaka choroba? — spytał ze współczuciem, widząc, jak wychudła i zestarzała okropnie. — Czemuście pierwej nie dali znać?
— Ach, gołubczyk, ty zawsze taki słodkiej duszy! Ty dobry człowiek, choć nie prawej wiary, ja za ciebie się modlę, choć to grzech za niewiernych się modlić. Ty czysty człowiek. Ja zawsze Saszeńkę uczyłam: Ty jego szanuj, bo on wart więcej, jak wszyscy. Ach, Boże mój, Boże mój.
Poczęła ciężko wzdychać i stękać.
— Cóż wam jest? Co doktor mówi? — powtórzył.
— Ach, co doktor wie? Powiada, że to mi się zrobiło od wilgoci i zimna w cerkwi. Jakby z Bożego Chramu mogło co złego przyjść. Wiadomo, doktor niedowiarek. Mnie to za grzechy przyszło, na karę, na pokutę, za nieprawości moje. Ach, jak pomyślę, że i na Saszeńkę taka kara przyjść może, to we mnie dusza ustaje. Onaż, nieszczęsna, opamiętać się nie chce, kajać się nie poczyna. A teraz, jak ja umrę, kto za nią będzie pościć i pokłony bić, i świece stawiać i do cudownych obrazów chodzić. Jaż jej pilnowałam od kary, a kara być musi, oj musi. Mnie pokręcił Bóg ręce i nogi, bo i ja winna. Gadałam jej i gadałam, aż jej obrzydłam i wygoniła. Potem pisałam, to mnie złajała i zabroniła się odzywać. Ach,