Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/287

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

razem pojechała z przebaczeniem umierającej. Jakaby nie była, zawszeć to krewna i tyle lat domownicą była. Ale Saszeńki nie zastał, pojechały właśnie z Nataszą na jakiś dziecinny balik do księżny Olgi. Zawahał się chwilę. Chciał odłożyć rzecz do jutra, ale się rozmyślił, że umrzeć może, więc wziął paręset rubli, rewolwer nabity i pojechał. Był już wieczór, jesień mglista i wilgotna, kurs daleki. Był rad, że wziął dorożkę, bo jego stangret nigdyby nie trafił.
Wreszcie wysiadł przed drewnianym domem, i po długich pertraktacyach z pijanym stróżem odnalazł w głębi czarnego korytarza drzwi na klamkę tylko zamknięte. Wszedł do ciasnej kuchenki, gdzie go zdławił zaduch jadła nędzarzy i wilgoć. Nikogo nie było.
— Hej! — zawołał. — Czy tu mieszka Pełagieja Fokowna?
Na głos dopiero, podniosła się z kąta, z kupy łachmanów, jakaś postać, baba straszna i spytała chrypliwym głosem:
— No, a jak tu, to co? Czego chcecie?
— Chcę ją widzieć! Prowadź! — rzekł tak ostro, że baba żywo się poruszyła i kłaniając się do ziemi, otworzyła dalsze drzwi.
— Tu leży — szepnęła pokornie. — Niech wasza wysokość mnie, głupiej, przebaczy.
Usunął ją i wszedł.
Pokoik był rozjaśniony tylko lampką przed ikonami, których wielka ilość i bardzo jaskrawych pokrywała ścianę naprzeciw łóżka, osłoniętego parawanem.
— Kto tam? — spytała chora.
— To ja, Pełagiejo Fokowno, Barcikowski.
— Pochwalony niech będzie Bóg Troisty,