Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/282

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chwili głos mu drżeć i łamać się począł, z oczu polały się łzy — i umilkł.
A dziecko odmawiało modlitwę po modlitwie z przejęciem, uroczyście, a skończywszy pacierz, zaczęło:
Kto się w opiekę poda Panu swemu...
Umierający wciąż płakał. Wacław cofnął się w cień, usiadł, podparł głowę ręką, i był w tej chwili daleko, daleko myślą — od tego pokoju, i ból go ogarnął nieznośny.
Wtem w kuchni ruch się zrobił, otwarto drzwi, zadźwięczał dzwonek. Wszedł sługa kościelny, za nim ksiądz, płaszczem otulony, a w końcu kobieta sucha, Weronika.
Zapaliła dwie świece, przyklęknęła przed Sakramentem, który ksiądz na sobie miał, i wywołała córkę i Wacława z pokoju. Kościelny wyszedł też za nimi.
Pierwszy raz w życiu Wacław był w takiem towarzystwie. Zamknąwszy drzwi, kobieta pocałowała go w rękę, i rzekła:
— Chwała Rogu, że pan przyszedł. Ta plugawa zgraja, toby go bez sakramentów na tamten świat wyprawiła. Julja mnie jeszcze wczoraj wypędziła. No, teraz już spokojnie sobie stąd pójdę, kiedym proboszcza sprowadziła!
— Dlaczego dozwoliłaś tak rabować. Trzeba było wcześniej uprzedzić policyę i mnie.
— Sam chory im dozwolił. Gdy posłyszał hałas i suwanie sprzętów, spytał mnie, co się dzieje. Opowiedziałam, wtedy się zmarszczył, zasępił chwilę, i roześmiał się gorzko. Niech biorą — rzekł — mnie już niepotrzeba, a im się zdaje, że wieczni, niech biorą! Tak ci to człowiek przed skonaniem, prawdę jasno widzi! Bieda, że całe życie ślepy chodzi!