Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/281

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie pomodli. Żeby księdza! Ale się boję — nie rozgrzeszy. Trzydzieści lat, może więcej, nie byłem w kościele.
— Poszlę po księdza! — szepnął Wacław.
— Poszlij Weronikę, kucharkę. Ty nie odchodź!
Barcikowski dał znak małej, która czekała rozkazów w kącie. Skinęła głową i znikła.
— Kto tu był? — spytał Iłowicz.
— Córka kucharki, ona to mnie sprowadziła.
— A gdzież Julia, dzieci?
— Są. Czy zawołać?
— Nie. Po co ja im. Boją się śmierci. Testament znajdziesz u notaryusza Warłamowa. Ty wykonawcą. Daj Weronice sto rubli. Znajdziesz je w książce, tej tam, na oknie. Weź zaraz, bo potem zginą.
— Może zatelegrafować po synowca wuja?
— Nie przyjedzie. To zakuty polak. Jeść nie ma co, ale powiedział, że ani mnie widzieć nie chce, ani grosza po mnie nie weźmie do rąk. A on dotrzyma!
Umilkł wyczerpany i oczy przymknął.
— Szkoda życia! — szepnął po chwili. — Żeby kto swój był — pożałował!
Tu się wzdrygnął.
— Zawołaj Weronikę. Niech pacierze mówi — nasze! Może ksiądz przyjść nie zechce!
— Mama poszła po księdza, ale to daleko! — ozwał się z kąta głos dziewczynki. — Ja pacierze wszystkie umiem!
— Mówże, głośno, powoli!
Mała zbliżyła się, uklękła i poczęła z wielką powagą Ojcze nasz.
Iłowicz za nią półgłosem powtarzał. Po