Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/283

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Westchnęła, a w tejże chwili dzwonek się rozległ w pokoju chorego, więc weszli.
Iłowicz modlił się żarliwie, na cały głos, oczekując Komunii — wszyscy pokłękli.
Barcikowski spojrzał na Hostyę, którą ksiądz choremu podawał, i uczuł gorzki żal i wstyd. On tego chleba anielskiego nie pożywał całe lata — do Stołu Pańskiego nie przystąpi w skonania godzinie. Był tego pewny, nie zdając sobie sprawy, dlaczego tylko mu się to zdało rzeczą niezawodną i pozazdrościł temu umierającemu.
Iłowicz po Sakramencie umilkł, twarz miał poważną i rozjaśnioną.
Ksiądz go krzyżem przeżegnał i wyszedł. Barcikowski go przeprowadził, chciał płacić.
— Nie trzeba! — zaprzeczył proboszcz dość szorstko. — Ciała i Krwi Pańskiej za pieniądze nie udzielam. Pan krewny pana Iłowicza?
— Tak. Jestem Barcikowski.
— A... a... — zdziwił się ksiądz i spojrzał nań uważnie. — Znałem babkę pana. Kiedyś, dawno bardzo, byłem w tamtych stronach wikarym.
Nic więcej nie rzekł, skłonił się i wyszedł. Wacław wrócił do chorego.
— Dobrze mi, bardzo lekko i spokojnie — rzekł Iłowicz. — Daj Boże niebo księdzu. Tak mi było straszno, człowiek żył, jak bydlę... wstyd... wstyd... A ksiądz mnie pocieszył. Piotr, apostoł, Chrystusa się zaparł, a darowano mu. A jaż nie święty, ja grzesznik. Alem też nie Judasz, nie sprzedałem swego Boga... nie... tego nie. Zapomniałem o Nim, obrażałem... alem nie sprzedał. Bogu za to dzięki! Oto przyszedł do mnie, i do Niego pójdę. Do-