Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/273

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Gdzieś był w sobotę wieczór? — spytał Wacław.
— Nie pamiętam. Zdaje się, żeśmy poszli do akwaryum.
— Z kim? — wtrącił urzędnik.
— Nie pamiętam.
— Trzeba, żebyś przypomniał, bo Zubakin twierdzi, żeście byli w kościele i wzięli skarbonę.
— Nieprawda. Wcalem Zubakina tego dnia nie widział. Byłem w akwaryum, zdaje mi się, że z Lońskim i Chromowym. Pocobym do kościoła chodził — ruszył ramionami.
— Zuch! — mruknął policyant z uśmiechem.
— A Loński i Chromow potwierdzą? — spytał groźnie Wacław. — Bo jeśli kłamiesz i jeśliś naprawdę kradł w kościele, to się litości, ni ochrony odemnie nie spodziewaj. Ja sam cię do więzienia odprowadzę i sądom oddam!
— To, młody człowieku, nie żarty! — dodał urzędnik. — Grabież w kościele, chociaż i innego wyznania, to zawsze świętokradztwo.
— Ja wcale w żadnym kościele nie byłem. Chromow zaświadczy.
— No, żebyż cię ten Chromow nie zawiódł! — z naciskiem rzekł policyant.
Alosza ramionami ruszył — i wyszedł.
Po chwili milczenia Mikołaj Aleksandrowicz rzekł:
— Zdaje mi się, że końce pójdą w wodę! Skończy się na dyaczku, a reszta z samego strachu porozumnieje. Dopilnujcie Winczesław Sewerynowicz, żeby Chromow zaświadczył... My dopiero jutro go zawezwiemy! Efrejmowę