Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/272

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szedł, zobaczył dwóch gimnazistów i jednego wczoraj poznał. Ten się przyznał, ot — jakiś tam syn diaka, mała szkoda — ale kanalia dowodzi, że z nim był — wasz syn! Trudne to do wiary, ale trzeba mu dowieść, że łże. Nie chciałem robić hałasu, przyszedłem do was, żeby chłopca wybadać, gdzie był w sobotę — po lekcyach. Czy wrócił zaraz do domu?
— W sobotę miałem sesyę. Przyszedłem późno, ale zaraz żony spytam.
Wyszedł, powrócił po chwili blady, jak ściana.
— Żona mówi, że zabawił dłużej z kolegami. Zaraz go tu zawołam.
— Poczekajcie — zatrzymał go policmajster. — Wysłuchajcie tedy wszystkiego, żeby go zręcznie wybadać! Ten diaczek, Zubakin, śpiewa różne rzeczy. Opowiada, że wasz Alosza od wakacyj bywa u jakiejś baby, stara wywłoka, podobno żydówka, Efrejmowa — specyalistka od takich wyrostków. Tam się odbywają orgie. Ten Zubakin, to taki „rab” waszego Aloszy — spełniał, co ten mu kazał. Skarbonę rozbili o kamień, wybrali pieniędze, a skrzynkę rzucili w kanał. Pieniądze zanieśli do Efrejmowej. Teraz wiecie, jak rzeczy niby stoją. Zawołajcie chłopca.
Barcikowski wyszedł. Tak go zgroza dławiła, że wszedłszy do pokoju chłopców, zaledwie mógł wykrztusić:
— Alosza, chodź za mną.
Chłopaka tknęło złe jakieś przeczucie.
Zmieszał się, ale wnet odzyskał wrodzone zuchwalstwo i śmiało poszedł za ojcem.
Dopiero na widok munduru policyjnego stracił rezon.