Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/271

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ale ona go uspokajała, nie chciała lekarstw i doktorów.
— Zdrowa jestem — tylko taka, jakby obolała! To przejdzie z czasem. Cios był za mocny na moje nerwy. No, już minęło, wierzę, że nie wróci! Wyzdrowieję powoli!
A on był w rozpaczy, nigdy sobie darować nie mógł, że był sprawcą jej cierpienia.
Sprawę Fomowa zatarto prędko, już o niej ludzie zapomnieli, Maksym Morduchow bywał znowu prawie domownikiem u Barcikowskich. Saszeńka powoli przychodziła do siebie. W tem wszystkiem chłopcy przez czas jakiś byli zaniedbani, pozostawieni na opiece przychodniego korepetytora i służby.
Pewnego dnia wrócił sam Kola — Alosza z kolegami został, mówił, że za parę godzin przyjdzie, oznajmił matce.
Nikt się bardzo o to nie zatroszczył. Alosza miał już czternaście lat — nie zginie. Często tak wracał późno. Wacław miał tego dnia jakąś sesyę. Morduchow z Saszeńką obiadowali we dwoje, potem spędzili wieczór w buduarze i nikt nie sprawdzał, kiedy Alosza wrócił.
W parę dni potem zjawił się u Wacława Mikołaj Aleksandrowicz, policmajster, dobry znajomy i życzliwy. Zasiadł w gabinecie, zapalił cygaro, rozmawiali o tem i owem, aż wreszcie gość, długie swe wąsy kręcąc, rzekł zakłopotanym tonem:
— Ja mam do was głupi interes. Słyszeliście, że skradli w sobotę skarbonę w kościele ś-tej Katarzyny.
— Słyszałem. Cóż, złapali kogo?
— Stróż, który posłyszał szelest i nad-