Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Masz racyę. Nie płakałabym, żeby zgnił w więzieniu, ale on przecie okazał siłę! Nie przeżył hańby.
— No — nie wielki honor. Żeby się uciec udało, żyłby spokojnie. Nie miał wiele do stracenia. Pokaż no, gazetę. Jakże tak prędko wpadli na trop?
— Nieszczęsny, w pośpiechu zgubił swoją własną portmonetkę w mieszkaniu tych lichwiarzy.
— Nieszczęsny — zanadtoś dla niego łaskawa!
— Przecie każdego człowieka żal, co tak kończy!
— No, zapewne. Ale on cały — mało co był wart!
Zamyślił się, przeczytawszy depeszę — i rzekł:
— Morduchowych to bardzo przybije!
— Gotowa mu Olga Bobińska odmówić.
— To on się o nią stara?
— To ty jeszcze nie wiesz! Od trzech lat. Ja jestem powiernicą obu stron. W Kisłowodzku omal się nie zaręczyli.
— O, Saszeńka! — szepnął tylko z wybuchem szczęścia. Resztę chmur rozproszyło słońce spokojnej pewności.
Długi czas jednak Saszeńka nie odzyskała zwykłego humoru. Była ciągle niedomagająca, bez życia, osłabiona. Dni spędzała bezczynnie, w szezlongu, nie chciała bywać tyle, co dawniej, nic ją nie zajmowało, milczała chętnie.
Zaniepokoił się Wacław o jej zdrowie, chciał sprowadzać powagi medyczne, dogadzał jej, pieścił, błagał, by wymówiła jakie życzenie.