Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się sprzątnie, ale zawsze, czas jakiś uważajcie na chłopca! No, do widzenia.
I poszedł, nucąc pod nosem, z miną człowieka, który nie takie już rzeczy widział.
Wacław poszedł do żony, rzucił się w fotel i w niemej rozpaczy głowę rękami objął. Saszeńka była niespokojna.
— No i cóż? Co będzie? — pytała. — Są jakie złe dowody? Zrobią sprawę? Jeśli się ośmielą, ja im tego nigdy nie daruję i pokażę, jakie mam stosunki.
— Badałaś go? Masz pewność, że nie winien! — wybuchnął Wacław. — Ja nie! Policmajster umyślnie przyszedł, by sprawę zamydlić. Gdzie ten nieszczęśliwiec?
— Wyszedł — po kajety!
— Wyszedł — nie po kajety. Poszedł do Chromowa i Lońskiego. Mikołaj Aleksandrowicz sam go tego nauczył. Boże, Boże — takiej dożyć hańby. Syn złodziej.
— Ależ mój drogi — to dziecko. Jeśli i zrobił, toć go, jak dorosłego, nie można potępiać.
— Saszeńka, ale i darować nie można. Jeśli to prawda, to wolałbym, żeby nie żył. Toć to dziecko dorosłem jest w występku. W lat czternaście kradnie dla kochanki. Co będzie, gdy dorośnie.
— Trzeba go wybadać. Poczekaj — ja to zrobię. On mnie wyzna, jak i co było. Przed tobą się zaprze. W każdym razie, ja go już teraz będę pilnować. Dzięki Bogu, że Mikołaj Aleksandrowicz rozumnie postąpił.
— Dobrze, wybadaj go. Ja się samego siebie boję. Jabym gotów go zabić!
— Uspokójże się. Sprawy nie będzie,