Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/259

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wacław rzucił się ku niemu.
— Przecz ztąd, pijanico!
— Hi, hi, hi! — roześmiał się Tercew. — Ja trzeźwy, ja tylko kochanek, ale wy mąż, pijany całe życie, jak każdy rogacz.
Barcikowski za kark go porwał, potrząsnął i byłby zabił, ale tamten zduszony, wycharczał:
— Puść, bo listy opublikuję!
Wtedy Barcikowski drzwi nim otworzył, potem drugie od schodów i wyrzucił go.
Stał chwilę ogłuszony, nieprzytomny, potom wszedł do mieszkania chłopców, i spytał Aloszy, który leżał na łóżku, palił papierosa i czytał jakąś książkę.
— Kiedy mama miała wrócić?
— Kto wie? — odparł chłopak, nie zmieniając pozycyi. — Nas wyprawiła tutaj, a pojechała z „diadią” Maksymem do Jałty. Tercew chciał także jechać, to go „diadia” wytłukł i wypędził. Łajali się z godzinę, a w końcu „diadia” w pysk mu dał i powiedział: jak jeszcze słowo piśniesz, to poznasz, gdzie sobole się gnieżdżą!
Wacław wyszedł. Miał w głowie chaos, czuł, że traci przytomność. Zwalił się w fotel, rękoma głowę objął, zajęczał i już dalej nie wiedział, co się z nim działo.
Ocknął się na głos służącego, który mu podawał list na tacy.
Machinalnie sięgnął ręką, wziął kopertę i spostrzegł, że już wieczór był. Świece się paliły na biurze i leżały stosy urzędowych papierów.