Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wstał — służący coś mówił, nie rozumiał — rozdarł kopertę i czytał:
„Wyrzuciłeś mnie za drzwi, więc za to ci oświadczam, że byłem kochankiem Twojej żony i mam jej listy i różne dowody. Ona zaś oddawna jest na utrzymaniu u Maksyma Morduchowa. Natasza jest jego córką, a zbytek Twego domu jest za jego pieniądze. Nie masz więc czego być tak dumnym. Jeśli mnie nie zaczepicie, będę milczał, ale jeśli Morduchow swą groźbę spełni, to wszystko wyśpiewam.
Należy mi się tysiąc rubli, żeby mi były wypłacone do tygodnia.Tercew”.
Z oczami wlepionemi w litery, Barcikowkowski przesiedział całą noc. Dopaliły się świece i zgasły, ale on wciąż te litery widział, wszedł dzień, a on zawsze w jedno miejsce patrzał. Dopiero oczy oderwał, gdy wszedł służący i podał mu papier, tym razem urzędowy, natychmiastowe wezwanie do ministra. Wtedy, jak maszyna, wstał, przebrał się i wyszedł. Była już jedenasta godzina.
Gdy po audencyi u ministra wstąpił do swego biura, powitali go koledzy:
— O, nie posłużyły wam wakacye, Winczesław Sewerynowicz. Nietęgo wyglądacie.
— Doprawdy! — rzekł apatycznie.
— A wiecie, co się onegdaj w Tule stało? Czytaliście gazety?
— Nie!
— Jermołów kapitalista, ograbiony i zamordowany. Oboje z żoną!
Co go to mogło obchodzić. Spytał jednak, byle co rzec:
— Wzięli mordercę?
— Nie, ale tropią.