Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/258

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ry, i dodał, widocznie, by przedmiot rozmowy zmienić:
— Pan zapewne w Gródku błota suszy?
— Już podałem prośbę i na wiosnę rozpoczną roboty.
Zaczęto tedy mówić o sianie i robociźnie, o trudnej komunikacyi i cenach lasów, i tak, jak w Horcach, podano herbatę, bez gospodyni. Wtedy Milczyński rzekł:
— Moje panie wyjechały do Suszyckich na grzybobranie. Zapewne późno wrócą.
O zmroku Wacław wyjechał z tem samem uczuciem, że dom ten obcym mu zostanie. Po kilku dniach Suszycki i Milczyński złożyli mu wizytę krótką, etykietalną, i na tem się skończyło. Był znowu, jak na bezludnej wyspie.
Pierwszych dni sierpnia wyjechał.
W Petersburgu czekała go niespodzianka: Zastał dzieci, ale żona dotąd nie wróciła.
— Kiedyście przyjechali? — spytał Tercewa.
— Dziesięć dni temu! — odparł tamtem burkliwie.
— A Aleksandra Michajłowna została?
— A jakże. Albo jej pilno — rozśmiał się Tercew.
Barcikowski popatrzał na niego.
— Zdaje mi się, że pan się ośmiela krytykować postępowanie mojej żony! — rzekł zimno.
— Widać, że mam prawo! — zuchwale odparł tamten.
— A ja mam prawo stanowczo zabronić panu tego tonu i wyrażeń.
— Pan się późno do obrony zabiera, i ja już o to nie dbam. Czekałem na pana, żeby się wydalić. Już mam dość tej baby.