Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jeśli ich sprawa umarła, niech kochają umarłą. Po śmierci daje Bóg zmartwychwstanie, a po hańbie — piekło! Idź pan swoją drogą. Masz swoją rodzinę, a o tej, co tu w Gródku była, zapomnij, nie masz jej.
— Pan się zapomina. Ja tu nie po krytykę i morały przyjechałem. Wiem, co czynię i do żadnych win względem rodziny się nie poczuwam. Sądziłem, że pan moje dobre pobudki zrozumie, ale wobec takiego skrajnego fanatyzmu, widzę, że się nie porozumiemy. Więcej już ustępstw dla rodziny nie zrobię — i żegnam!
Ukłonił się sztywno i wyszedł. Konie zastał pod gankiem, wsiadł na bryczkę i kazał jechać do powiatowego miasteczka.
W tydzień potem w obecności urzędników i dwóch popów — bo z sąsiadów nikt nie przybył — i gromady chłopów, odbył się akt „wwodu” do Gródka, nowego dziedzica: Aleksego Barcikowskiego.
Chłopi, spojeni siwuchą, wrzeszczeli „hurra”, urzędnicy płaszczyli się przed rangą „radcy stanu”, popi rozpływali się ze szczęścia nad nowym dziedzicem, „który przywróci w ten wydarty Rosyi kąt światło prawdziwej wiary, której sam jest wyznawcą”. Całe towarzystwo było rozczulone, dumne z tej zdobyczy dla idei, której byli tu apostołami.
A Wacława ogarnął zły duch jakiś, był jak pijany zemstą. Wezwany depeszą z Tuły, zjawił się nowy rządca, Iwan Siemionowicz Brechunow, sprytny kacap; wypędzono resztki służby polskiej, artiel moskiewska przybyła do budowli i murów folwarku, stare zamczysko darował nowy dziedzic cerkwi — na kaplicę.