Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zawrzało we dworze nowem życiem i ruchem. Budowano, grodzono płoty, przerabiano dom, kupowano inwentarze, przewracano ogród, rąbano sad stary, zakładano nowy.
Wacław zabawił miesiąc, pieniędzy nie żałował, roboty szły piorunem. Gdy wreszcie wyjechał, Brechunow dalej pracował z energią, mając srogi rozkaz, aby „barin” zastał wszystko skończone, gdy z rodziną przybędzie na ferye do domu.
Gródek zmieniał się z dniem każdym.
Nigdy w tę stronę nawet nie zbliżał się Filip, ale plotka roznosiła szeroko te zmiany i nowości i pomimowoli słyszał, co się tam działo. Pani Anna żyła, ale nie odzyskała władzy w prawej ręce i nodze, do fotelu była przykuta, złamana tym ostatnim ciosem, milcząca, jakoby i duszą na pół zmartwiała.
Godzinami siadywała bez ruchu i głosu, a potem nagle podnosiła głowę, patrzała gdzieś w przestrzeń i mruczała posępnie.
— Mówię, że ty Boże wszystko widzisz i wiesz! Chyba nie, chyba nie! — kończyła rozpacznym szeptem.
W takie chwile Muszka przysyłała jej Dziunię i Kazika.
Dieciaki przynosiły ze sobą książkę wytartą, opierały się o jej kolana, podnosiły główki i rozjaśnione oczki do jej surowej twarzy i Dziunia szczebiotała:
— Niech prababunia wysłucha naszej lekcyi. Najprzód ja!
— Nie, ja najprzód, bo zapomnę! — protestował Kazik.
Twarz pani Anny traciła ponury wyraz, brała książkę: