Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To nieprawda! — wybuchnął Wacław.
— Czy pan chce sam spytać o to? — zimno, podnosząc groźne oczy, rzekł Barcikowski. Obecnie ciężko jest chora, ale przy życiu zostanie, a jak wyzdrowieje, przyjedź pan i spytaj.
Wacław się zerwał z fotelu.
— Czego wy odemnie chcecie ostatecznie? Czy w tem zaślepieniu żadna logika was nie przekona? Za kogoż mnie macie? Nienawiść mam od was za wszystkie najlepsze chęci i czyny.
— Oni od pana nic nie chcą, nawet pamięci. Jeśli zaślepieni — bądź pan jasnowidzącym, czyń wedle swej woli i chęci. Oni także wedle siebie postępują. To ich prawo. Ustąpili panu z ojcowizny — rachunki skończone.
— Ja chcę widzieć Filipa!
— Niema go.
— A pan, człowiek starszy, doświadczony, nie chce zrozumieć, że oni żyją utopią, fikcyą! Że ich zasady nie mają racyi bytu, że służą sprawie nieżywej, nierozsądnej, bezsensownej. Do czego ich te mrzonki doprowadzą — do ruiny, do zguby!
Barcikowski też wstał, wyprostował się, głowę hardo podniósł, twarz jego nabiegła ogniem.
— Mylisz się pan. Te mrzonki doprowadzą ich do szczęśliwej śmierci, dadzą im spokój sumienia. Ja im służyłem całe życie i daj im Boże taką pogodę w duszy i taką pewność wieczności dobrej, jaką ja mam — nad grobem stojąc. Jestem stary i doświadczony, i dlatego właśnie za te utopie i fikcye ich błogosławię — spokojny, że nie poznają, co hańba, zdrada i nędza nad nędzę, wstyd i wyrzuty sumienia.