Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gość stał plecami odwrócony i bębnił w szybę. Zastał go tak Barcikowski, już uprzedzony, kto przybył, do rozmowy przygotowany.
— Czem mogę panu służyć? — spytał, wskazując fotel gościowi.
— Myślę, że pan wie, co mnie sprowadza?
— Zapewne interes. Gródek graniczy z Ładyniem, może zachodzi jaka kwestya z racyi powodzi.
— Pan raczy żartować. Ja przyjechałem się spytać, dlaczegom dom zastał pusty. Dlaczego oni wyjechali?
— A dlaczegóż mieli pozostać? Stracili majątek — muszą na cudzem pracować. Hrabia dał Filipowi posadę, z czasem mnie zastąpi. Kawałek chleba mieć będzie.
— Ależ ja nigdy nie myślałem z Gródka go rugować. Dla ich dobra kupiłem tę ziemię. Mam środki do postawienia majątku na dobrej stopie — nie żądałbym od niego żadnej dzierżawy, żadnych rachunków. Byłby panem samodzielnym.
Barcikowski długi swój wąs kręcił, w ziemię patrząc.
— Bardzo kuszące stanowisko dla pasożyta. Filip zaś niczyjej łaski, ani dobrodziejstwa nie potrzebuje. Pracował na swojem, ile sił, teraz niech pan tam pracuje.
— Dlaczegóż babkę zabrał. Takie samo prawo ja mam do niej, jak i on. Dlaczego ją z jej kątów wydarto. Nie wierzę, aby ona chętnie Gródek opuszczała.
— To też ją paraliż tknął na wieść o sprzedaży. Pół ciała ma martwe, ale kazała się tu przywieźć. Nie chciała tam zostać.