Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sobą do tej ciężkiej doli. W Ładyniu przestał zupełnie bywać. W głębi duszy stary Barcikowski rad był z tego. Myślał, że chłopak jest uczciwy, że Muszka o nim zapomni, marzył dla niej o lżejszem życiu. Zaczęli się też zgłaszać konkurenci, córkę woził po wieczorkach, chciał, aby się rozbawiła.
I raz tak w noc, w śnieżycę wracali z jakichś imienin, kopiąc się w zaspach, gdy się zetknęli z Filipem. Jechał jednokonką, sam, bez furmana, zjechał im z drogi i ukłonił się milcząc.
— A ty gdzie się tłuczesz, na taki czas? — spytał go Barcikowski.
— Z łąk wracam. Stogi dzieliłem trzy dni. Na święto zajrzę do domu, do babki — odparł posępnie.
— Trzy dni na błotach — szepnęła Muszka.
— Nie dojedziesz do Gródka w tę zawieję. Trzymaj się nas, toć błądzisz — wołał Barcikowski.
— Trochę zbłądziłem, ale teraz już trafię.
— Nie, nie! — zawołała Muszka — nie trafi pan. Tatusiu, on zmarznie! — błagalnie szepnęła do ojca.
— Waryat jesteś. Masz jechać za nami, albo znać ciebie nie chcę. Słyszysz Filip, ja ci każę! Ruszaj naprzód, już ja cię dopilnuję. Jutro rano pojedziesz do domu.
Chłopak w milczeniu usłuchał. Myślał, że przecież nie on im się narzuca, więc może wstąpić i na Muszkę popatrzeć trochę. I tak pojechał.
W Ładyniu czekała na nich wieczerza, ciepło było, zacisznie, dziewczyna popatrzyła na niego pierwsza, z taką radością, tak ser-