Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Odetchnął, gdy dzwonek się rozległ, gdy pociąg ruszył.
Późnym wieczorem powrócił do domu. Muszka czekała na niego — i po oczach poznała, że złe widział, złe odczuł.
— No, skończyłeś przecie. Już ich więcej nie zobaczysz. Wyrzuć ich z myśli i wspomnienia! — rzekła, całując go w skronie i oczy. Nie mów babce tylko i dodaj jej otuchy. Ona się tak lęka, że nie wytrzymasz ciężarów do płacenia.
— Muszę wytrzymać! — odparł, prostując się. — O ten rok się nie boję. Zboże sypie dobrze, siana na sprzedaż mnóstwo. Byle zdrowie i Bóg od jakiej klęski uchował. Dam rady!
— Biedaku, ale kiedy ty spoczniesz i odetchniesz.
— Jeszcze mnie zacznij żałować! A ciebie nie mam? A tyś mi nie szczęście? W duszy mi zdrowo i silnie.
Przygarnął ją ramieniem do siebie.
— Alboż ja zginąć mogę z tobą — jedyna! — szepnął.
Jak niegdyś, tak i teraz w Gródku, w sypialnym pokoju stało dziecinnych łóżeczek troje, tylko Muszka inną była, jak pani Barbara.
Ona ze sobą do starego domu wniosła, jakby słońce, śpiew, barwę. Miała w sobie nieprzebrany skarb wesołości, energii młodej i jasnego uroku. Żeby nie ona, Filip dawnoby zmarniał i zginął.
Chłopak, gdy ten ciężki obowiązek wziął na barki, pracował rzetelnie, ale zdziczał do reszty, mówić prawie zapomniał, nigdzie się nie pokazywał, ludzi się lękał. Nigdyby się nie ośmielił zdradzić z uczuciem — wciągnąć ją za