Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ja nie chcę! — ze złym wyrazem oczu rzekł Alosza.
Filip wstał.
— Zabieram ci czas! — zwrócił się do brata. — Idziesz do swego biura o tej porze, przeprowadzę cię, bo muszę do hotelu wstąpić.
— Na obiad prosimy. Niech pan się nie ośmieli odmówić! — rzekła uprzejmie Saszeńka.
Ukłonił się, podała mu rękę z uśmiechem.
— A zatem do widzenia.
Ukłonił się znowu i wyszedł z bratem.
Gdy się ubierali w przedpokoju, doleciał ich z pokoju chłopców krzyk, razy, bitwa. Wacław otworzył drzwi i ujrzeli obydwóch chłopców, tarzających się po ziemi, wyrywających sobie włosy i kułakujących.
Alosza powalił młodszego, okładał go pięściami i sapiąc, wściekły wołał:
— Ty sam polak przeklęty, polska świnia, polska swołocz. Ty sam!
Kola nawpół zduszony, gryzł go po rękach i kopał nogami. Wacław porwał Aloszę za kark i oderwał od ofiary.
— Siergiej Nikanorowicz — począł wołać.
Ale Tercewa nie było, ukazała się Saszeńka.
— Patrz, co się dzieje — rzekł. — No, już ja za powrotem z tobą się rozmówię! — zwrócił się groźnie do Aloszy.
Potem drzwi zamknął, obejrzał się za bratem, ale Filipa już nie było.
Jak z ognia wyleciał z tego domu, wpadł do hotelu, rachunek zapłacił, kazał się wieźć na kolej. Pociąg nie prędko odchodził, ukrył się w sali trzeciej klasy, w ciemny kąt i przesiedział tak nieruchomy kilka godzin.