Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

detchnął Filip. Pokończył ostatecznie z bratem rachunki. Najchętniej teraz byłby umknął z tego domu, ale bratowa wzięła go pod ramię i uprowadziła do salonu.
— Pokażę panu naszych chłopców — rzekła, wychodząc na chwilę.
Filip rozglądnął się po salonie, zbytkownie umeblowanym i pomyślał, że ich Gródek był nędzą w porównaniu do tego mieszkania.
— Nie długo już tu zostanę — rzekł Wacław — po Wielkanocy osiadam w Petersburgu. Dostałem posadę w ministeryum i rangę radcy stanu. Będę najmłodszym sowietnikiem, jaki kiedykolwiek był w Rosyi.
Za drzwiami rozległ się łupot, szepty, śmiechy, potem gniewny głos Saszeńki i weszli chłopcy.
— Ma pan tych urwiszów — rzekła, popychając ich przed sobą.
Alosza popatrzał na obcego z podełba niechętnie i ukłonił się sztywno, Kola podszedł bliżej i przyglądał się ciekawie, potem śmiechem parsknął.
— Czego się śmiejesz, głupi. Przywitaj stryja — upomniała matka.
— Ja się śmieję, bo Borys przysięgał, że polaki sierścią są obrośnięci, a ten diadia ogolony.
Filip, który się był do dziecka nachylił, gwałtownie się cofnął, poczerwieniał i oczy mu zabłysły.
— Idźcie precz! — burknął Wacław zmieszany.
— Boże, jakie to głupie — zawołała Saszeńka. — Poczekajcie, zawiezie was ojciec latem do Polski.