Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/222

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

decznie, że mu dusza roztajała i mówić począł. A mówił staremu o swej doli i pracy, opowiawiadał, jak mu idzie, co zrobił, co zamierza.
Muszka usiadła obok niego i słuchała uważnie, raz wraz nań spoglądając, aż gdy stary wyszedł, by sobie fajkę przyrządzić, rzekła z cicha:
— Dla czego pan u nas przestał bywać?
— Po co ja komu! — mruknął.
— Mnie pana brak.
— Albo to prawda. Pani kpi ze mnie.
— Nie. Radabym pana widzieć codzień, jak dawniej. Czy kiedy kpiłam z pana?
— Nie, ale teraz co innego. Mnie już nie tu miejsce, jeszczebym zawadzał i pan Barcikowski źleby o mnie pomyślał. Mnie trzeba być samotnym.
— Nie trzeba. Trzeba do nas przyjeżdżać. Ojciec źle nie pomyśli, on pana bardzo kocha. Czy panu źle z nami?
Podniósł na nią smutne, nieufne oczy i głową pokręcił. Zaśmiała się serdecznie.
— Co za tchórz z pana. Nie wolno dać duszy zamarznąć, bo kwiaty na niej nie porosną. A w pana ciężkiej doli trzeba przecie kwiatów.
On wciąż na nią patrzał, jakby śnił, a bał się obudzić, więc milczał. Pochyliła się ku niemu, nagle spoważniała i rzekła cichutko:
— Nie patrz biedaku tak smutno. Zła ci dola sądzona i niewdzięczny mozół. Ale na silne barki los ciężary składa, a jak zechcesz, toć sam nie będziesz, ja ci pomogę.
Chłopak z głuchem stęknięciem do kolan jej runął i tak ich Barcikowski zastał. Może się