Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Każesz się modlić, to czemu kiedy pana Boga nie pokażesz? Co ja mam gadać i kłaniać się niewiedzieć do kogo i komu.
Rozdrażniony do żywego, Wacław krnąbrnego chłopca wziął za kołnierz i pierwszy raz w życiu uderzył. Ale to lekarstwo odniosło zły skutek. Alosza począł wyć, krzyczeć, kąsać go po rękach i jak zły kot się bronić.
— Nie masz prawa mnie do modlitwy pędzić. Ty nie naszej wiary, i uczyć jej nie możesz.
Naturalnie Wacław go pokonał i chłopak dostał taką bastonadę, że umilkł, w kąt się zaszył i tylko złemi oczami, z podełba na ojca patrzał, ale odchodząc, zrozumiał Wacław, że teraz tylko grozą i biciem wolę swą utrzyma, że jego pierworodny wrogiem mu jest.
— Byle Saszeńka wróciła, wygonię Tercewa. To on gubi te dzieci! — myślał oburzony.
Ale Saszeńka wróciła w różowym humorze, i na opowieść roześmiała się pobłażliwie.
— Patrzaj, jaka tęga sztuka z chłopca. Nad wiek rozwinięty, szelma! Zobaczysz, że będą z niego ludzie. A cóż Tercew zawinił? Toć smarkacz prawdę rzekł. Wierzysz ty bardzo w Boga, albo ja?
Machnęła ręką i dodała wesoło:
— Albo i to, czy nie prawda, że ty naszego pacierza nie umiesz? Daj ty pokój z tem apostolstwem. Patrz, com przywiozła z Petersburga.
I pociągnęła go do sypialni, zaczęła wypakowywać kufry, opowiadać, gdzie była, co widziała. Miała nowe suknie, masę cennych drobiazgów, zabawek, prezentów świątecznych.