Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nadąsany Alosza przeżegnał się, zwrócił ku ikonom i zaczął prędko recytować modlitwę, ale w połowie się zająknął, urwał i rzekł obojętnie:
— Będzie dosyć. Zapomniałem resztę, a ty mi nie przypomnisz, bo nie umiesz i tyle!
Wacław zawołał siostrę Tercewa i kazał jej codzień pilnować pacierza chłopców, a na pożegnanie rzekł surowo do Aloszy:
— A ty bądź posłuszny i milcz, bo jeśli jutro gładko pacierza nie zmówisz, rózgą ci przypomnę.
Gdy drzwi się za nim zamknęły, Alosza się odezwał:
— Co jemu, odszczepieńcowi, do naszego pacierza?
— Cicho, modlić się! — zawołała Tercówna.
Chłopcy ziewając powtarzali słowa, gdy na progu stanął Tercew, z papierosem w zębach, cynicznie uśmiechnięty.
— To ci dopiero głupia forma. Czajnik z takiej samej blachy, co i ta ikona. Ty, Wiera, nalej mi herbaty do czajnika, ja się do niego pomodlę.
Alosza parsknął śmiechem.
— Siergiej — nie bluźnij. Bóg cię skarze! — oburzyła się Wiera.
— Głupia ty. Żeby kto miał karać — to trzeba, żeby istniał. A Boga ludzie wymyślili, żeby pieniądze głupim wyciągać i rządzić! Wszystko to brednie. Wyplunął papieros w stronę ikony i cofnął się do swego pokoju.
Nazajutrz, gdy Wacław przyszedł, by dopilnować pacierza, Alosza rzekł: