Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To są aferzyści, złakomieni na łatwy zarobek. Kupują za bezcen, i rzucają, wyeksploatowawszy.
— Ależ ta ziemia jest częścią tej potężnej imperyi, a oni z niej czynią pustynię. Sprzedają w pień lasy, wbrew prawu, oddają w dzierżawę żydom, wbrew prawu. Więc ci ludzie także nie spełniają obowiązków. Któż tedy z nich służy idei? Kto utrzyma naszych, tam idących, w poszanowaniu zasad i sumienia i czego się od nich nauczymy tam.
— Polaków zasad nie trzeba uczyć! — rzekł z godnością i dumą Iłowicz.
— Ale oni je tam zatracić mogą, skażeni złym przykładem.
— A tu zmarnieją w bezczynności i nędzy! Wierzę, że bez idei żyć nie można, ale i bez chleba nie sposób. Co czynić zatem?
— Tak! Co czynić? — powtórzyła zamyślona pani Barbara.
Rozmowę przerwało wejście chłopaka najstarszego. Było to dziecko bardzo ładne, o myślących ciemnych oczach, smukłe, zgrabne; szedł do ogrodu na rekreacyę i na widok obcego chciał się cofnąć.
— Chodź tu, Waciu, przywitaj wujaszka! — zawołała nań babka.
Podszedł bliżej i ukłonił się, zarumieniony aż po oczy. Iłowicz wziął go za ramiona, do siebie przyciągnął i pocałował.
Więc ty jesteś najstarszym z rodzeństwa. Cóż, uczysz się już? Do gimnazyum się przygotowujesz?
— Uczę się, ale do gimnazyum nie pójdę! — odparł chłopak z przekonaniem.
— Dlaczego?