Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rają uporem i bezsilnym buntem! Przeciw takiej potędze, co to znaczy. To śmieszne!
Pani Anna stanęła w progu jadalni i słuchała.
— Wiesz ty co, Adasiu — ozwała się, gdy skończył. — Żebyśmy tak bezsilni byli, nie zużywaliby oni na nas tylu sił, nie byłoby wyjątkowych praw i gwałtów i nie trwalibyśmy dotychczas. Masz słuszność, tam byt i karyera, ale tu fundament. Żeby za ten byt nic im nie zaprzedać, byłoby dobrze; lecz straszno, bardzo straszno, żeby to, co się zatraci, nie było droższe nad tysiące, i chwałę, i ordery.
— Ciocia myśli o zatraceniu narodowości?
— Nie. Sumienia! Widzę ja urzędników, słyszę o eks-urzędnikach jako o nowych tutejszych obywatelach. Nikt nie spełnia obowiązku i za to pobiera pieniądze. I takie społeczeństwo ma nam dać byt — jakiż to byt! To rozkład i trucizna!
— Ależ, ciociu, któż może za wzór narodu brać tutejszych urzędników, szumowiny i śmiecie!
— Przepraszam ciebie! Ich tu przysyłają na apostołów i kierowników. To są „patryoci!” Ich jest tysiące, może dziesiątki tysięcy. Szumowiny inne rządy usuwają od obcowania ze zdrowymi.
— To prawda, że com widział tu urzędników, to nie ciekawe figury. No, ale to naturalne, że na eksport idą zawsze żywioły niesforne, awanturnicze, a tu pokus im nie brak. Społeczeństwo jest zdrowe i potężne.
— Więc jeżeli urzędnicy są z szumowin, z czegóż pochodzą ci, co tu nabywają majątki?