Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Bo to drogo kosztuje!
Matka się zarumieniła, zawstydzona ubóstwem, ale pani Anna potwierdziła spokojnie:
— Prawdę mówi. Ciężko nam jest i kuso! Wychowanie szkolne będzie kosztowało tysiące. Siedm lat gimnazyum, cztery lub pięć uniwersytetu — a potem co? Zdobędzie chłopak dyplom, a zarazem wyrok wygnania z kraju. A przez te lata gdzie on będzie, pod jakiem wpływem, w jakiem towarzystwie.
— Niech mi go panie dadzą do Petersburga. Umieszczę go bezpłatnie i dopilnuję sumiennie! — zawołał Iłowicz.
Chłopak spojrzał nań zdumiony, wystraszony, potem na babkę i matkę.
Pani Anna ruszyła ramionami.
— Takiś sam raptus, jak twoja nieboszczka matka. Jej dobre serce nigdy nie rozważało, ani rachowało. Chodź jeść tymczasem.
— Ależ ja mówię z rozwagą — opierał się Iłowicz, gdy zasiedli w jadalni. — Zresztą to mi żadnego kosztu ani kłopotu nie przyczyni. Mam znajomych we wszystkich zakładach. Mogę go nawet ulokować u „Prawowiedów”.
— Co to takiego? — spytała pani Barbara.
— To najwyższa szkoła jurystów. Internat, prowadzony wzorowo, nauki najpoważniejsze i kto stamtąd wychodzi, ma zapewnioną posadę rządową w sądownictwie. Kto się tam dostanie, ten wielki los wygrał. Ba, ba, jeśli chłopak zdolny, to wysoko pójść może! Sędzia śledczy, prokurator, prezes sądu. Śmietanka urzędnicza! Karyera!
Kobiety milczały. Po chwili odezwała się pani Barbara:
— Chłopak bardzo zdolny. Egzaminował