Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ten jest niepoprawny! — rzekł do żony, gdy się o tem zgadało pewnego wieczora.
— Szeroka natura! — odparła, dość pobłażliwie.
— Ale, nie mówiłaś mi, że Morduchow Maksym tu był. Zapewne złożył ci wizytę?
— Był. Bardzo żałował, że ciebie nie zastał, ale się spodziewa, że po Wielkiejnocy przeniesiemy się do Petersburga.
— Mam nadzieję. Cieszysz się?
— Naturalnie. Zbrzydł mi już tutejszy partykularz i plotki.
— Wiesz! Zdaje mi się — ale nie jestem pewny, żem widział Pełagieję w Petersburgu.
Ruszyła ramionami tylko.
— A Tercew? Dobrze się sprawia?
— Dobrze. Swoje robi i nie narzuca się.
Wszysko tedy było pomyślnie. Dopiero po kilku tygodniach, około Nowego Roku, raz na ulicy, zaczepił go Jermołow:
— Cóż, Winczesław Sewerynowicz, tak wam pilno było płacić za żonę — i ustaliście.
— Jakto? — zdumiał. — Tegoż dnia wręczyłem żonie pieniądze, boście woleli się z nią rozrachować.
— Aha, żona wzięła pieniądze! No — to i dobrze.
I poszedł stary kacap dalej.
Wieczorem Wacław zagadnął żonę:
— Czego się Jermołow mnie czepił dzisiaj o te tysiąc rubli Pełagiei? Przecie zapłaciłaś?
— Naturalnie! — odparła i oczy jej błysły gniewem. — A! stary szelma śmie się upominać!
Umilkła i patrzyła ponuro przed siebie.
Po chwili rzekła:
— Wiesz ty! Jabym chciała pojechać na