Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

parę dni do Petersburga. Przed świętami i karnawałem trzeba się ogarnąć, dla dzieci coś przywieźć.
Skrzywił się i spytał:
— Ileż ci na to trzeba pieniędzy?
— Nic! Cóż ty myślisz, że nie mam oszczędności? Ty sobie zbieraj na majątek!
Ucałował jej ręce, wdzięczny za tę poczciwą myśl, a ona mówiła dalej:
— Mam bilet wolnej jazdy — mieszkanie nic mnie nie będzie kosztować, bo mnie ciotka frejlina do siebie zaprosiła. Zabawię najwyżej tydzień.
— To jedź, Saszeńka, jeśli ci to miłe!
Uśmiechnęła się dziwnie, ale nie była już wesoła tego wieczora, aż się zdziwił i zrobił uwagę.
— Mam migrenę! — zbyła go.
Nazajutrz wyjechała. Dom wydał mu się pustynią, wieczorem zamiast iść do klubu, wstąpił do chłopców, żeby wejrzeć, co Tercew porabia. Zastał u niego Zwierowa. Obadwaj palili papierosy i dysputowali zawzięcie. Kola przeglądał jakąś książkę z rysunkami, Alosza, podparłszy brodę pięściami, przysłuchiwał się rozmowie studentów.
— Tak ja ją za spódnicę... i oberwał! — usłyszał Wacław dalszy ciąg opowiadania Tercewa, a Zwierow przerwał śmiechem.
— Na ulicy? To ci było pilno!
Przerwali na wejście Barcikowskiego, ale on na nich nie patrzał, ale na Aloszę, który nie ucieszył się na jego widok, nie skoczył z powitaniem, tylko się zmarszczył, jakby z niechęcią, że przeszkodził mu słuchać zajmującej rozmowy.