Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wierzę, co do Polski w bezstronność Fomowa, jak w twoją i gnić tam na obczyźnie nie myślę.
Ale tobie ani kupować ziemi, ani pojechać tam nie bronię, bo rozumiem, że tobie może tam być przyjemnie.
Zamilczał, czując, że nigdy się nie zrozumieją i z ciężkiem sercem odszedł do swego zajęcia.
Tegoż dnia Tercew wprowadził się do domu, zajął pokój Pełagiei i dzieci wziął pod swoją opiekę. W jakiś czas potem urzędowe sprawy powołały Barcikowskiego do Petersburga. Zabawił tam dłużej, jak zamierzał, goszczony uprzejmie u Morduchowa, wszędzie dobrze przyjęty i widziany.
Napomykał minister, że czeka na niego awans do stolicy i ta nadzieja, pochlebstwa niższych, uprzejmość wyższych, zatarły potrosze zgryzotę, która powoli, ostatnimi czasy ogarniała mu duszę. Jakby odżył i pokrzepił się.
Żałował tylko, że nie zastał młodego Morduchowa — wyjechał był do dóbr na prowincyę. Za powrotem zastał i w domu lepszy duch. Saszeńka była wesoła i czuła, dzieci dużo sforniejsze, zamiast nieznośnej francuzki, zastał podstarzałą siostrę Tercewa, zarządzającą domem.
Na twarzach, w obejściu znajomych, kolegów, czuć było, że wieść o awansie już ich doszła. Był fetowany, witany z czcią uniżoną. To mu do reszty zatarło czarne myśli i był, jak nigdy swobodny i wesół, rad ze siebie i doli. Fomowa nie zastał już w Tule i dowiedział się, że musiał wyjechać napowrót do błogosławionej polskiej ziemi po okropnej pijatyce i nocnych burdach.