Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

biera Zwierow u gubernatora i mieszkanie i utrzymanie. Jeśli zgoda, od jutra zająłby pan swój obowiązek.
Wacław chciał coś rzec, ale mu przerwała:
— Szczegóły potem się omówią. Czy przyjmuje pan?
— Przyjmuję! rzekł Tercew, zupełnie innym, pokornym tonem.
— A zatem jutro czekamy pana.
Było to zakończenie audyencyi. Tercew zrozumiał, ukłonił się i wyszedł.
Zaledwie drzwi się za nim zamknęły, Wacław zawołał oburzony:
— Ależ, Saszeńka, tyś mniej go badała, jak lokaja. A to ma być przewodnik dzieci. Zasady jego są krańcowe, wygląda na skończonego anarchistę.
— Ty zawsze fantazyujesz. Taki on, jak wszyscy. Zresztą będziemy go mieli na oczach, i jak sobie coś niestosownego pozwoli — wygonimy. Jest czem się turbować. Zawsze lepiej chłopców utrzyma i pokieruje, jak ty. Potem pójdą do szkół. Te wszystkie twoje kierunki, zasady, to mrzonki! Czy ty dzisiaj nie pójdziesz do klubu?
— Nie mam ochoty. Rozstrojony jestem. Wolałbym spędzić z tobą wieczór.
— A ja właśnie wschodzę. Nadieżda Pietrowna przysłała po mnie. Chora jest, prosi, żeby ją odwiedzić. Idź do klubu, bo znudzisz się sam w domu.
— Westchnął i po chwili milczenia rzekł apatycznym głosem:
— Może pójdę — potem!
Po chwili sam został w domu. Długi czas