Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/205

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

siedział zamyślony u biurka, patrzał na papiery urzędowe, ale mu się pracować nie chciało. Wstał i poszedł do pokoju chłopców.
Już leżeli, ale starszy jeszcze nie spał i poznawszy go, usiadł w łóżku i rzekł:
— Chodź, papasza i powiedz, czy to prawda...
— Co takiego? — spytał, siadając obok niego.
— Że ja polak?
— Kto ci to mówił?
— Mamasza. Ona zawsze na mnie krzyczy: „Ty przeklęta polska małpo”, a dziś, gdym trochę potrącił Nataszę, dała mi w twarz i powiedziała: „Ty, mierzawiec, nie rusz małej, bo ci zedrę tę skórę polaczka”. Po co ona mnie tak nazywa, mnie wstyd — i Kola się ze mnie naśmiewa i Borys od gubernatorów powiada, że ja świnia, bo ja się w świńskim kraju rodził. Ja im za to zęby powybijam!
Blady, oniemiały ze zgrozy Wacław patrzał na tego swego syna, najbardziej ukochanego z trojga i milczał, a chłopak rozdrażniony, z błyszczącemi oczami, czekał od niego poparcia, obrony, przed obelgą polskiej narodowości.
A ojciec, co mógł rzec wobec słów matki?
— Uspokój się, Alosza — rzekł wreszcie smutnym głosem. — Ja jestem polak, a przecie mnie tu szanują i poważają, a Polska wcale nie świński kraj, ale ruska prowincya i ty tam będziesz miał majątek — i jak będziesz dobrze się uczył, to na przyszłe wakacye zawiozę cię tam, żebyś poznał moje rodzinne strony. Śpij, Alosza, to żaden wstyd i hańba być polakiem.
I odszedł, nie mogąc znieść wzroku dziecka.