Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/203

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ma sens. O ile pojmuję, mam uczyć chłopców czytać i pisać, gramatyki i rachunków, przygotować do gimnazyum, poza lekcyami chodzić z nimi na spacer, pilnować zabaw, czytać im bajki — czyli być domowym guwernerem jak jest mój kolega Zwierow u gubernatora.
— To Zwierow jest pana kolegą? Bardzo porządny chłopak.
Tercew się roześmiał.
— Każdy jest porządny, gdy ma co jeść — odparł.
— Ja powiem raczej, że każdy porządny człowiek ma co jeść.
— Wygodny aksyomat moralistów, którzy zawsze byli syci — odciął Tercew. — Albo pan zna, co jest głód? Głód nauki, głód stanowiska, głód swobody i woli, głód swobodnego głosu nawet. Takie głody, które człowieka zmieniają w kanalię, na którą potem wszyscy plują i łają!
— Wybaczy pan, ale jestem z fachu sędzią i ludzką nędzę i występki dobrze znam. Na poniewierkę człowiek sam zasłuży, tylko tego nie uznaje, z natury będąc niesprawiedliwym.
W tej chwili Saszeńka weszła do gabinetu. Tercew się na nią zapatrzył, wstał i ukłonił się — nagle spokorniały.
— Czy umowa już zawarta? — spytała z uśmiechem.
— Dotąd nie! — odparł Wacław. — Filozofowaliśmy.
— No, na to będzie dość czasu potem. Teraz najważniejsze, czy pan Tercew ma czas i ochotę zająć się chłopcami? To są urwisze, którym trzeba ostrej ręki i trzeźwego kierunku. Ofiaruję panu wynagrodzenie takie, jakie po-