Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/200

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Patrz, co się tu dzieje i powiedz, czy tu można żyć! — napadła na niego.
— Spodziewałem się tego, po usunięciu Pełagiei. Zanim ją wypędziłaś — trzeba się było zastanowić.
— Nie wspominaj mi tej wiedźmy i zamiast moralizować, daj radę. Ja tu nie zostanę, jeśli ma być taki porządek!
— A no, weź jaką gospodynię do zarządu domem.
— Byłeś u Tercewa?
— Byłem, alem go nie zastał. Ma się tu zgłosić.
— Gospodynie radzisz? A znasz jaką?
— Skądże? U mnie w sądzie nie bywają takie kandydatki.
— Masz humor do żartów. Ja nie. Niby najstosowniejby było dostać jaką ubogą krewnę. Może ty masz w swojej rodzinie coś stosownego.
Ruszył ramionami.
— Skądże ci ta myśl przyszła?
— Masz ton, jakby to było coś obraźliwego.
— Nie, ale to nie ma sensu.
— Dlaczego?
— Bo z mojej rodziny nikt tu nie przyjedzie.
— Bo co?
— Bo tu jest dla nich za zimno.
Spojrzała badawczo, czy żartuje, ale miał twarz bardzo poważną i smutną.
— Tyś jednak nie zmarzł dotychczas.
Lekki uśmiech przemknął mu po rysach i spojrzał na nią czule.
— Tyś mi była słońcem — rzekł.