Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Et, ten mi prawi madrygały — wyrzekła niecierpliwie, przechodząc do jadalni.
Zasiedli do obiadu.
— A gdzież dzieci? — spytał zdziwiony.
— Będą jadały odtąd w swoim pokoju. Nie będę ich musztrować. Jest bona od tego, a ja chcę mieć choć u stołu spokój.
Nie śmiał zaprotestować, ale ścisnęło mu się serce na widok tylu pustych miejsc. Brakło mu dziecinnego hałasu i szczebiotu.
Po chwili ozwał się po francusku:
— Jermołow bardzo niechętnie przyjął moje pośrednictwo. Musiał okropne zedrzeć procenty?
— Nie wiem. Nie umawiałam się.
— Dlaczegóż tak się bronił, obstawał, żebyś ty sama płaciła?
— Tak? A no, to mi daj pieniądze. Sama załatwię.
— Jak chcesz. Nie cierpię tego bydlęcia i nie rozumiem, jak ty do niego trafiłaś.
— Pieniądze trzymają się takich.
— Tak. Złoto i błoto to nierozłączna para. Po rozpatrzeniu stu spraw, niby miłosnych, dziewięćdziesiąt ma za grunt pieniądze.
Mówił to obojętnie, myśląc o swym fachu jurysty, ale Saszeńka bystro na niego spojrzała i po chwili roześmiała się.
— Chyba Jermołow miłości w swe operacye nigdy nie wmiesza.
— To nie, ale z ilu on miłości skorzysta.
W tej chwili ozwał się dzwonek w przedpokoju, lokaj wyszedł i zaraz wrócił.
— Przyszedł pan Tercew, mówi, że go barin wzywał.
— To dobrze. Poproś go do gabinetu.