Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/199

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Był to bogaty kupiec, trochę lichwiarz. Zastał go na progu domu. On sam, gruby kacap, w zatłuszczonym tułubie i lisiej czapce, a obok niego równie gruba — i w futra otulona małżonka — oboje z miotełkami w ręku. Przed domem stał ogromny ich ryży ogier w sankach.
Pozdrowili się i Jermołow oznajmił:
— My z Katinką do bani się wybrali.
— Nie zatrzymuję. Wstąpię jutro. Chciałem uregulować rachunek tysiąca rubli, które u was, Maksim Teodorowicz, wzięła moja żona.
— Wy będziecie płacić, Winczesław Sewerynowicz? dajcie pokój! — żachnął się kacap.
— Dlaczegóż nie? Zawsze za żonę odpowiadam! — odparł Wacław z uśmiechem.
— Nie trzeba, nie trzeba. Żona nie powinna pożyczać, a jak pożycza, to niech sama płaci — z grubym śmiechem odparł stary, sadowiąc się na sanki.
Wacława uraził ten śmiech i ton. Zrozumiał, że sprytny oszust, korzystając z gwałtownej potrzeby Saszeńki, bez miłosierdzia obdarł ją na procentach i dlatego nie chciał, by on rachunek regulował. Rzekł tedy dość sucho:
— Na ten raz będzie po mojemu. Jutro rano będę u was i interes załatwię. Do widzenia.
— Jak chcesz, miły mój! Jak chcesz! — zakończył Jermołow, i rozjechali się.
Wacław wrócił do domu i zastał zupełne bezkrólewie i Saszeńkę w najgorszym humorze.
Obiad nie był gotów, mieszkanie źle sprzątnięte, dzieci osowiałe i głodne, służba rozstrojona. Saszeńka nie ubrana, nadąsana, przyjęła go opryskliwie.