Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sięć wiorst niema. Otóż straszydło, Bóg wie, jakim cudem — ze sto chyba lat.
— Ach! To ten, o którym jest jakaś bajka?
— Nie żadna bajka, panie, nie żadna bajka. Ja sam widział, jak on młeł — własnemi oczami widział — w tę noc, kiedy nieboszczka pani umarła. Ja wtedy z telegrafu wracał.
Głos zniżył i biczem przeżegnawszy konie i drogę przed sobą, mówił:
— Wracam, i ledwiem z lasu wyjrzał, patrzę, śmigi się kręcą — a nawet i liść się nie ruszał, taka pogoda cicha była. Strach mnie taki zdjął, żem stanął — za majątek nie ośmieliłbym się około tego straszydła jechać. I patrzę i patrzę, a te śmigi powolutku się obracają, bez szelestu i skrzypu, jak nietoperze skrzydła. Począłem pacierze odmawiać, trzy minęło — aż coraz wolniejąc, stanęły śmigi! Tedym przejechał.
— A że to ludzie cierpią takie baśnie, zamiast poprostu podpalić tę ruderę. Byłby koniec! — rzekł niecierpliwym, rozdrażnionym tonem Wacław, oglądając się na szkielet młyna, który właśnie mijali.
— Uchowaj Boże! Toć póki on stoi — póty w Gródku ród pański będzie. Takie jest zaklęcie przy założeniu.
— A jakby się spalił, tobyśmy wszyscy pomarli — roześmiał się Wacław. — Toby trzeba nielada epidemii. Ja mam dwóch synów, nas dwóch braci...
— Nie daj Boże złe zaczepiać! — mruknął furman.
Umilkli zupełnie. Dzień się kończył — z łąk wstawały chłodne opary i przysłaniały