Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

okolicę. Wacław się szczelniej otulił płaszczem i od zimnej wilgoci się wstrząsnął.
— Poganiaj! — mruknął do furmana.
Ale ten i bez rozkazu śpieszył do domu. Konie poczuły już stajnię i wyciągały co sił z błota — i rychło daleko za nimi został młyn — upiór.
Wreszcie wjechali między uprawne pola i furman rzekł:
— Ot, u nas we dworze się świeci!
Światełko zbliżało się, coraz wyraźniejsze, i wreszcie wjechali w topolową wysadę, w bramę, zatoczyli krąg i stanęli przed gankiem.
Dom zupełnie w ziemię wrósł, mchem porósł dach, słupy podjazdu się pochyliły — wydał się Wacławowi ruderą.
Gdy wysiadał z bryczki, drzwi się otworzyły, i stanął w nich Filip ze światłem i nie mówiąc, podał bratu rękę.
Weszli do mrocznej sieni, i Wacław rozbierając się z płaszcza, rzekł:
— Myślałem, że żywy nie dojadę. Opętany kawał drogi, a już gorszej chyba na świecie niema.
— Nam się zdaje fraszka. Przwykliśmy! — odparł Filip, siląc się widocznie na ton swobodny.
I takie ich było powitanie po dziesięciu latach.
— No, pokaż się, jak wyglądasz! — zawołał Wacław.
I stanęli naprzeciw siebie i spojrzeli w oczy. Wacław wyłysiał i twarz mu się rozlała. Blady był, jakby nalany, niezdrowej cery, oczy straciły blask i życie, nabrały za to ostrości i nieprzyjemnego chłodu. Lekko już się gar-